Boję
się, Bill…
Wątłe ciało Muzyka zadrżało
gwałtownie, wyrwane drastycznie z kolejnego koszmaru. Poczuł jak jego serce na
nowo rozpoczyna swój rytuał kilkuset, nienaturalnych uderzeń na minutę. Uniósł
ociężałe powieki, gdy jego spazmatyczny oddech stał się jedynym docierającym do
niego dźwiękiem. Przez długą chwilę wpatrywał się otępiale w biały sufit nad
sobą, nim jakiś cichy głos w głowie zaczął uświadamiać mu, że to był tylko sen.
Najgorsze wydarzenie jego życia nieustannie zamieniało się w dręczący go, co
noc koszmar, powtarzający się za każdym razem, gdy tylko udało mu się zasnąć.
Bał się zamykać oczy, bo gdy tylko ich czekoladowy odcień ukrywał się pod
kotarą ciemnych rzęs, wcale nie dostrzegał ciemności. Wciąż widział. I to bardzo
wyraźnie. Twarz dziewczyny ukazywała mu się w najdrobniejszych szczegółach. Jej
oczy, nos, usta. Każda rysa, każda niedoskonałość. Najgorsze jednak było jej
spojrzenie. Mimo że tamtej nocy tak usilnie starał się nie patrzeć w jej
tracące z sekundy na sekundę, blask
tęczówki, zapamiętał ich wyraz. A jej niewinna dusza uchodziła z niej na jego oczach. Oddałby wszystko, by to mogło pozostać
jedynie wytworem jego chorej wyobraźni. Głupim żartem ze strony Morfeusza,
który postanowił wystawiać go na ciężką próbę co noc. Tymczasem on przedstawiał
mu coś, co miało miejsce w jego życiu naprawdę. Coś czego i tak nie byłby w stanie nigdy
zapomnieć. Najwyraźniej dręczące go myśli, które towarzyszyły mu w każdej
minucie jego egzystencji, to było za mało. Nie zasługiwał nawet na chwilę
wyciszenia podczas snu. Bo pomimo tego, że zarówno jego sypialnię, jak i każdy
inny zakamarek mieszkania wypełniała grobowa cisza, w jego głowie panował chaos
głośnych myśli, które odbierały mu możliwość osiągnięcia choć chwilowego stanu
ukojenia.
Machinalnie podniósł się do
pozycji siedzącej, spoglądając na elektryczny zegarek, stojący na etażerce.
Było kilka minut po dziesiątej rano. To odpowiednia pora, by wstać. Z jednej
strony, najchętniej nigdy nie opuszczałby swojego łóżka, z drugiej zaś, to
miejsce stało się dla niego zmorą. Niegdyś sen był jedną z czynności, które
uwielbiał. Pozwalał mu na odzyskanie energii po ciężkim dniu, uspokojenie
swojego organizmu i po prostu, był czymś przyjemnym. Teraz chciałby móc nie
spać wcale. Męczyło go to bardziej niż niejeden pracowity dzień w studiu. Czuł,
jak jego psychika z dnia na dzień, usilnie słabnie. A on musiał z tym walczyć.
Dla siebie, dla brata. Musiał walczyć, bo już jeden z nich przestał. Już jeden
z nich się poddał. Dlatego to on musiał być tym drugim, silnym, wytrwałym. Tym,
który będzie w stanie udźwignąć to wszystko i dodatkowo podnieść również tego,
który upadł. Podnieść go, wziąć pod ramię i wspólnie z nim, wspiąć się na
najwyższą górę. Dotrzeć do miejsca, w którym wszystko zostanie im wybaczona. Do
miejsca, w którym będą mogli na nowo odbudować swoje życie. Miał wrażenie, że
to jest niemożliwe. Niemożliwym było tam dotrzeć a jeszcze bardziej, by to w ogóle
przetrwał.
Zsunął z siebie kołdrę i postawił
gołe stopy na miękkim dywanie. To była jeszcze jego granica komfortu. Kawałek
dywanu, pokrywający drewnianą podłogę pod jego łóżkiem. Granica, której nie
potrafił przekraczać boso. Dlatego zaraz przy łóżku, czekały na niego kapcie.
Odkąd pamięta, nigdy nie nosił ich po domu, nawet owych nie posiadał. Wiele się
jednak zmieniło. Być może to najidiotyczniejsza rzecz, jaką jego psychika mogła
sobie kiedykolwiek stworzyć. Ale nie analizował tego nigdy zbyt długo. Po
prostu pewnego dnia, wchodząc do swojego domu, nie był w stanie zdjąć butów.
Patrzył na błyszczącą powierzchnię paneli wyłożonych w przedpokoju i nie
wyobrażał sobie, by mógł stanąć na nich bez jakiegokolwiek obuwia, które
tworzyłoby dystans. Granicę, między jego ciałem a podłogą. Mimo iż była czysta,
on nieustannie dostrzegał na niej niedomyte ślady krwi i brudu. Sam
wielokrotnie próbował ją szorować, lecz to nigdy nie znikało. Niczego nie
zmieniało. Nawet, gdy próbował wytłumaczyć sobie, że to siedzi wyłącznie w jego
głowie… To, że miał tego świadomość, pozwalało mu wierzyć, że jeszcze do końca
nie zwariował. Bez względu na to w co wierzył i tak każdego dnia czuł się jak
wariat. Był pewien, że wcześniej, czy później dołączy do swojego brata i
wyląduje w szpitalu psychiatrycznym. A wtedy już żaden z nich nie będzie miał w
sobie wystarczająco dużo siły, by podnieść siebie oraz tego drugiego. Wtedy nie
będzie już żadnej nadziei.
Nim jednak zdecydował się wstać,
sięgnął po paczkę papierosów. Wyciągnął z niej jednego i odpalił, zupełnie nie
zważając na fakt, że nigdy nie pochwalał palenia w sypialni. Niemniej, uważał,
że nic już nie jest w stanie pogorszyć jego snu. Było mu wszystko jedno, czy
położy się tej nocy w śmierdzącej tytoniem pościeli, czy też nie. Każdego ranka
potrzebował kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu minut, by w ogóle opuścić
sypialnię. By zacząć robić cokolwiek. A papieros był dobrym początkiem.
Wiedział, że powinien się w końcu
ogarnąć. Jeżeli naprawdę wierzył, że jeszcze może pomóc bratu, i że obydwoje
mają jeszcze jakąkolwiek szasnę na normalne życie, powinien się ogarnąć. Czas
nie będzie stał w miejscu, nie będzie na nich czekał. A z pewnością działa na
jego niekorzyść. Zatracając się w każdej minucie bolesnych wspomnień, niczego
nie zmieni. Tylko tak cholernie trudno było choćby podnieść stopę. Zrobić choć
ten najmniejszy krok do przodu. Tak trudno było odnaleźć w sobie przynajmniej
odrobinę chęci do czegokolwiek.
Westchnął głęboko, gdy pomyślał o
tym, że powinien dziś jechać do szpitala. Gdyby jeszcze to było dla niego takie
proste. Wsiąść w samochód, dotrzeć na miejsce. Zobaczyć się z bratem. Tak
bardzo bał się spotkań z nim. Tak bardzo bał się na niego patrzeć. Pamiętał
doskonale dzień, w którym zostawił w tym miejscu Toma. Samego. Pamiętał jego
spojrzenie, którego pustka wyjątkowo wtedy zamieniła się w żal i
niezrozumienie. Zawiódł go. Nawet jeżeli w rzeczywistości wcale tak nie było,
on wyraźnie dał mu to do zrozumienia. I nie liczyło się, czy było to słuszne. Od
tego czasu doskwierało mu uczucie rozdarcia. Z jednej strony zrobił to dla jego
dobra a z drugiej, mógł przecież postąpić inaczej. Sumienie gryzło go nie raz,
mówiąc mu, że pozbył się problemu. Pozbył się własnego brata. Jego umysł był
dla niego okrutny. Nie rozumiał, czym i kiedy sobie na to wszystko zasłużył.
Starał się być dobrym człowiekiem, naprawdę się starał. Pomagał innym, gdy go
prosili lub nawet robił to sam z siebie. Brał udział w akcjach charytatywnych
różnego rodzaju. Spełniał marzenia swoich fanów, na tyle, ile tylko był w
stanie. I wiele innych rzeczy, które powinny stawiać go w pozytywnym świetle. A
jednak to stało się nagle bez znaczenia. Coś poszło nie tak. Wpływu na to nie
miał właściwie żadnego. Przynajmniej tak mu wmawiają bliscy. Bo naturalnie jego
sumienie uparcie twierdzi coś zupełnie odwrotnego. W jaki sposób ma załatać tę
wielką dziurę, która rozdziera jego duszę? Czym ją wypełnić? Czy to jest w
ogóle możliwe? Tak bardzo chciałby móc przestać myśleć, choćby na kilka minut.
Po prostu to wyłączyć.
Zakładając kapcie, wstał w końcu.
Zgasił niedopalonego papierosa w popielniczce i szurając puchatym materiałem po
podłodze, opuścił swoją sypialnię. Tak, jego kapcie były miękkie i puchate,
dokładnie takie, jakie uwielbiają małe dzieci albo urocze dziewczyny. Dodatkowo
przedstawiały dwie, słodkie mordki psów z oklapniętymi uszami. Do wyboru były
jeszcze koty i króliki, ale jako miłośnik psów, nie mógł wybrać inaczej. W
pierwszy dzień jednak po tym zakupie, dorwał się do nich Pumba, w wyniku czego
jeden z kapci, nie posiadał już ucha. Bill stwierdził, że tak nawet wygląda
bardziej uroczo. Doprawdy, jego poczucie estetyki chyba powoli zaczynało
dostosowywać się do schorowanej psychiki.
Przemierzając krótki przedpokój,
zatrzymał się przy jednym z pomieszczeń. A było ich zaledwie dwa na całe
mieszkanie. Nie licząc kuchni, łazienki oraz salonu. Od kiedy był zmuszony
mieszkać samemu, jego dom w Los Angeles wydał mu się nagle zbyt wielki. Bez
Toma czuł, że ma zbyt wiele przestrzeni. To była kolejna rzecz, której nie był
w stanie znieść. Wytrzymał zaledwie kilka dni. Potem, kupił pierwsze lepsze
mieszkanie w centrum miasta. Naturalnie, nie był w stanie zmieścić w nim nawet
połowy swoich rzeczy, czym wyjątkowo, tym razem wcale się nie przejmował.
Niegdyś to mogło być dla niego bardzo istotne… Lecz nie ma już ani tego czasu,
ani tamtego Billa.
Drzwi, jak zawsze były otwarte. Mimo
że Tom z nim już nie mieszkał, część jego rzeczy również przeniósł wraz ze
swoimi. Przeznaczył na to wszystko drugi z pokoi. Zadziwiające było, jak dzięki
temu pomieszczenie momentalnie wypełniło się jego zapachem. Gdy przekraczało
się jego próg, odnosiło się wrażenie, jakby Gitarzysta był w nim jeszcze przed
chwilą. Bill nie raz łapał się na tym złudzeniu. Przychodził tu, kiedy za nim
tęsknił i napawał się tą małą świątynią. Nie długo jednak, bo zaraz zdawał
sobie sprawę z tego, co robi. Z tego, jak to wygląda. A wyglądało tak, jakby
Toma już nie było. Jakby odszedł, umarł. Nie było gorszej myśli od tej. Wychodził,
więc stamtąd bardzo szybko i łapczywie poszukiwał dla siebie zajęcia, by pozbyć
się czarnych wizji. To również proste nigdy nie było, zważywszy, że musiało to
być coś, przy czym nie miałby czasu na rozmyślanie. Wszystkie jego pasje, w tym
układzie, odpadały. Ze względu na towarzyszącą im ostoję. Wydawać, by się
mogło, że to jest właśnie tym, czego mu trzeba. Spokój. Tak też było,
aczkolwiek wszystko ma swoje dwie strony medalu. W szczególności u niego,
ujawnia się to aż nad to, ostatnimi czasy. Zupełnie, jakby miał nagle dwie
osobowości. Może to on powinien leczyć się psychiatrycznie a nie jego brat.
-
Och, Cappi… - Z jego ust wydobyło się pełne żałości, ciężkie westchnienie, gdy
jego oczom ukazał się znajomy widok. Pies Toma, jak zawsze leżał na łóżku
przeznaczonym dla jego pana. Nawet zwierzak dał się omamić złudzeniom i
odczuwał w tym miejscu obecność swojego ukochanego właściciela. Czasem, gdy
Bill na niego patrzył, pocieszał się, że trzyma się lepiej od psa. Capper
bardzo silnie przeżywał brak Toma, co niestety zaczynało już poważnie niepokoić
Wokalistę. Nie dziwił mu się wcale, lecz nie mógł znieść kolejnego widoku,
pełnego cierpienia i tęsknoty. Tym bardziej, że zwierzak prawie nic nie jadł,
przez co również znacznie stracił na wadze. A Bill zupełnie już nie wiedział, w
jaki sposób mu pomóc. Przeniósł nawet jego miskę z kuchni do pokoju, by miał do
niej szybszy dostęp, w każdej chwili.
Podszedł
do niego, gdy zwierzak na moment uniósł swój łepek, obdarzając go pełnym smutku
spojrzeniem. Miał wrażenie, że nawet ten pies ma do niego żal. Mimo że nie
okazywał mu tego jakoś szczególnie. Czy to w ogóle możliwe? Wydawało mu się, że
rozumie dużo więcej niż powinien. To znowu podsuwało mu wątpliwości, co do pełnego
zdrowia swojej psychiki.
-
Proszę cię, zjedz coś… - zaczął troskliwym głosem, głaszcząc go po głowie.
Przykucnął przy łóżku, by zrównać z nim poziom. Zwierzak jednak nie wydawał się
być zainteresowany ani nim, ani miską jedzenia znajdującą się na podłodze. -
Tom mnie zab… - urwał, zdając sobie sprawę z tego co chciał powiedzieć. W
jednej chwili powróciły do niego wspomnienia a ciało przeszył zimny dreszcz.
Przymknął powieki, biorąc głęboki oddech, po czym ze świstem wypuścił
powietrze. – Cappi… Musisz przeżyć do powrotu Toma, słyszysz?
Przetrwanie. W którym momencie istota żyjąca, przestaje
walczyć?
*
Czas zdawał się upływać znacznie
wolniej, gdy wyjechał poza granice Los Angeles. Dopiero wtedy udało mu się też
trochę odsapnąć. Nienawidził prowadzić samochodu po zatłoczonych ulicach. Nie
miał do tego cierpliwości. Był zmuszony jednak sobie z tym radzić. Tom nie mógł
go już wyręczyć, a przecież chciał, żeby wszyscy inni trzymali się od niego z
daleka. Tak było lepiej dla niego i dla nich. Pragnął pozostawać w swojej
samotności, dopóki sam nie uzna, że jest gotów na powrót do normalności. Jego
bliskim nie łatwo było się z tym pogodzić. Bardzo dużo czasu minęło, nim udało
mu się ich delikatnie „pozbyć”. Nie rozumiał tego powszechnego przekonania, że
w takiej sytuacji potrzebne jest mu
wsparcie. Nie odczuwał tej potrzeby niemal wcale. Przeciwnie, przytłaczała go ich
obecność, ciągłe pytania, nadmierna troska. Próba nawiązania jakiegokolwiek
kontaktu. Pozwalał im na to przez kilka pierwszych dni po wydarzeniu, które
miało miejsce feralnej nocy. Potem jednak bardzo szybko zaczął wyeliminowywać
ich ze swojego życia, począwszy od matki – która swoją drogą także nie umiała
sobie poradzić z tym, co się stało. On jednak nie był w stanie jej w żaden
sposób pomóc. Nie mógł przecież pomagać wszystkim dookoła, sam będąc w totalnej
rozsypce. Nie odciął się jednak całkowicie od wszystkich. Pozostawali jeszcze
Georg i Gustav. To z nimi utrzymywał wciąż kontakt. Nie tak gorliwie, jak
dawniej, ale to były mu teraz dwie najbliższe osoby, które mogły liczyć na
jakiś odzew z jego strony. Georgowi nawet powierzył zapasowy klucz od swojego
nowego mieszkania, dodając przy tym, żeby pojawił się, gdy Bill nie będzie
dawał zbyt długo żadnego znaku życia. Tak, Muzyk miał pełną świadomość tego, iż
może nie podołać. A co za tym idzie, posunąć się do ostateczności. Nie chciał,
by jego ciało musiało gnić zbyt długo w mieszkaniu. To nie byłaby do końca
udana śmierć. Choć nie powinno go już wtedy to obchodzić. Był egoistą, lecz
jednocześnie często zdarzało mu się patrzeć na odległą przyszłość i wówczas nie
widział tylko siebie, ale i ludzi towarzyszących mu obok. Gorzej, gdy z tego
chwilowego zamroczenia, powracało się do rzeczywistości. A w rzeczywistości,
nie było żadnych ludzi, bo przecież sam się od nich opędził. Smutek? Żal? Ulga?
Nie mógł się zdecydować. Nie wiedział, czego właściwie chce. Już nawet
zapominał, co jest ważne. I nie miał mu kto tego przypomnieć, bo Toma nie było
tam, gdzie być powinien.
Otrząsnął się z natarczywych
myśli, zdając sobie sprawę, że od dobrych kilkunastu minut siedzi bezczynnie w
swoim samochodzie, na parkingu, przed szpitalem. Wpatrywał się pustym wzrokiem
w budynek przed sobą i pytał siebie, co tu właściwie robi. Tom i tak nie będzie
chciał na niego patrzeć. On też wybrał osamotnienie. Tak wiele ich łączyło. Dziś
jednak nie przyjechał tutaj sam. Nie miał pojęcia, co go podkusiło, żeby wziąć
ze sobą psa. Przecież nawet nie wpuszczają tutaj zwierząt. Będzie musiał się z
tego ostro tłumaczyć, o ile w ogóle uda mu się przemycić go do środka.
-
Gotowy? – Przeniósł pełne niepewności spojrzenie na siedzącego obok psa. –
Któryś z nas musi być – dodał, już bardziej do siebie. Co najmniej, jakby Capper
faktycznie go w ogóle rozumiał.
Odpiął pasy i wysiadł z
samochodu, wcześniej upinając smycz do obroży psa. Wolał nie ryzykować, że
zwierzak wyczuje obecność swojego pana i sam postanowi przyspieszyć ich
spotkanie. Stanowczo wolał mieć sytuację pod kontrolą. Przynajmniej ten jeden
raz, od bardzo dawna. Westchnął głęboko spoglądając na wielki szyld z nazwą
miejsca, w którym się znajduje. Del Amo
Behavioral Health*. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek stanie się tak częstym
gościem w tym budynku. Co prawda, i tak bywał tu rzadziej niż by wypadało. Nikt
jednak go z tego nie rozliczał. To była już kwestia wyłącznie dla niego samego,
jego sumienia. Choć nie wykluczone, że kiedyś i z ust brata usłyszy kilka
gorzkich słów. Chciałby. Chciałby móc usłyszeć cokolwiek. Nawet jeżeli miałyby
przebić swoim ostrzem jego serce. Nie mogło być już gorzej, nie mogło.
-
Chodź psie, jak to ci nie pomoże… Oby pomogło wam obu, nam wszystkim… – mruknął
pod nosem, podążając wolnym krokiem w kierunku wejścia. Nie liczył na to, że
uda mu się jakoś ukryć swojego towarzysza. Był naiwny, ale nie do tego stopnia.
Capper był zbyt duży i miał zbyt charakterystyczne umaszczenie, by jakimś cudem
wtopić się w tło. Jedyną nadzieję zamierzał utkwić w znajomych już mu twarzach
ludzi, którzy pracowali w tym miejscu. Nie mogli mu odmówić. Na pewno
zrozumieją. W końcu pojawienie się psa w szpitalu, nie powinno stanowić, aż tak
wielkiego problemu.
-
Dzień dobry – Wydobył z siebie głos, wchodząc do wielkiego holu. Kręciło się po
nim kilka osób, lecz jego głównym celem była pani, w średnim wieku, stojąca za
ladą. To od niej zaczynał każdą swoją wizytę i na niej kończył. Miał szczęście,
że była to sympatyczna kobieta i nigdy nie doświadczył z nią żadnych
nieprzyjemności. A nie każdy umiał być na tyle życzliwy. Niektórzy przecież
traktowali swoją pracę, niczym istną katorgę, czy po prostu przykry obowiązek.
Nie raz spotykał na swojej drodze takich ludzi i nie chciałby widzieć ich
kolejny raz, nigdy więcej.
-
Dzień dobry. A pan, aby nie pomylił dziś ośrodków? – Kobieta spojrzała wymownie
w kierunku psa, następnie ponownie wbijając wzrok w zdezorientowanego
Wokalistę. Nie przygotował się. Mimo że wiedział, co chce zrobić, nie pomyślał
o jakiejś dobrej wymówce.
-
Nie – zaprzeczył krótko, od razu starając się wzbudzić w kobiecie nieco
współczucia swoim przygaszonym, ciepłym tonem
głosu oraz specyficznym spojrzeniem. To
zawsze był dobry początek. – Pomyślałem, że to może pomóc mojemu bratu –
uzupełnił, gdy kobieta milczała wciąż wpatrując się w niego wyczekująco. Chyba
nie była do końca przekonana.
-
Nie prowadzimy tu terapii ze zwierzętami, panie Kaulitz – rzekła surowo. Naprawdę
sądził, że pójdzie mu to dużo łatwiej i szybciej.
-
A może warto zacząć – podjął temat, opierając się na łokciach o blat i
pochylając przy tym lekko w kierunku kobiety. Zlustrował ją uważnie swoimi
rozbieganymi tęczówkami. Nie miała pewnie najlepszego dnia, stąd tyle oporu z
jej strony. Nie zamierzał jednak się poddawać. Bystrym okiem zahaczył o plakietkę
przyczepioną do jej uniformu, odczytując imię. Znał je wcześniej, ale przecież zdążył
zapomnieć. – Lauren, nikt go nawet nie zauważy – kontynuował, nie spuszczając z
niej swojego natarczywego wzroku. Zdawał sobie sprawę, jak to bardzo irytuje
ludzi. Dzięki temu nie jedno już udało mu się wymusić na drugiej osobie. –
Spójrz na niego, ledwo dyszy. Tęskni.
-
Myślałam, że to on ma pomóc Tomowi, a nie Tom jemu – Uniosła brew, zerkając
jeszcze raz w kierunku psa. Rzeczywiście wyglądał marnie. Żal ściskał serce na
ten widok, szczególnie, gdy miało się słabość do zwierząt. – Słuchaj, bierz go
ze sobą, ale ja nic na ten temat nie wiem – oświadczyła mu po chwili. Uśmiech
mimowolnie wpłynął na jego twarz. Może to nie było do końca to, czego
oczekiwał, ale musiało mu wystarczyć. – A teraz się podpisz – Podsunęła mu odpowiedni formularz oraz
długopis. Bez wahania spełnił polecenie. – I z tym kolegą, na ogród – Wskazała
palcem na Cappera. Bill kiwnął głową na znak, że rozumie i posyłając jej
jeszcze wdzięczny uśmiech, skierował się w stronę wyjścia prowadzącego na
podwórze, należące do szpitala.
Nie lubił tego miejsca, kręciło
się tam zbyt wielu chorych. Czuł się nieswojo w ich towarzystwie. Zwłaszcza na
otwartym terenie. Miał obawy, że może wydarzyć się coś dziwnego albo co gorsza,
niebezpiecznego. Wolał trzymać się z dala, mimo że wcale nie znał tych ludzi,
ich przeszłości, chorób. Nie miał pojęcia, w jakim stopniu ich choroby są
zaawansowane. Przychodził tu jedynie dla Toma, który w jego mniemaniu był
najzdrowszym pacjentem tego szpitala. Więc co on tu w ogóle robił? To pytanie
towarzyszyło mu za każdym razem, gdy się tu zjawiał. I za każdym razem nie
potrafił odnaleźć na nie właściwej odpowiedzi.
Usiadł na jednej z ławek w
ogrodzie, trzymając cały czas psa blisko siebie. Nie chciał rzucać się w oczy. Nie
raz łapał się na tym, że patrzy na wszystko dookoła z odrazą. Chociaż wiedział,
że to nieodpowiednie, nie umiał się wyzbyć z siebie tego uczucia. Czuł się
przez to tylko jeszcze gorzej. Kim on w ogóle był, że dawał sobie prawo do
patrzenia w ten sposób na obcych ludzi? Ocenianie, wywyższanie się, to
ewidentne choroby dwudziestego pierwszego wieku i naprawdę trudno się przed
nimi uchronić. Są, jak wirusy. A może dużo gorsze od nich. Na pewno
rozprzestrzeniają się szybciej i nie mają litości. I nie, nie ma na nie
lekarstwa.
Wzdrygnął się na samą myśl o tym,
jakim jest okropnym człowiekiem. Na co dzień, zupełnie się nad tym nie zastanawia.
Wszystko robi niemal automatycznie i nie wydaje mu się być w tym nic
nieodpowiedniego. Wydaje mu się, że jest sobą. Pytanie tylko, czy właśnie chce
nim być. I naprawdę jego jedynym problemem w tym momencie jest rozmyślanie nad
swoją egoistyczną naturą? Jak łatwo i szybko można zapomnieć o istocie
wartości.
-
Jesteś beznadziejny… wyniszczony do szpiku kości – bąknął pod nosem, przecierając
twarz dłońmi. Ironią było, że jeszcze tego ranka rozmyślał nad tym, że przecież
próbował być w życiu dobrym człowiekiem.
Drgnął,
gdy Capper nagle poderwał się z ziemi machając energicznie ogonem. Nie
pamiętał, kiedy ostatnio ten pies miał w sobie tyle życia. Po chwili zaczął
piszczeć i szczekać na przemian, próbując się za wszelką cenę wyrwać do przodu.
Bill ledwo zdołał utrzymać go na smyczy. Na szczęście nie trwało to długo, bo
po chwili zjawił się przed nim Tom wraz ze swoim opiekunem.
-
Cześć, Bill – Młody mężczyzna stojący obok jego brata, uśmiechnął się do niego
przyjaźnie. Miał na imię Patrick i początkowo nie zdobył zaufania Billa. Ale to
akurat nie było nic nadzwyczajnego, ponieważ młodszy Kaulitz zawsze trzyma się
od nowo poznanych ludzi na pewien dystans. Lubi wytwarzać sobie granicę, którą
bardzo trudno jest im przekroczyć. Niektórzy nawet nie mają odwagi próbować.
Dlatego nielicznym udaje się zdobyć jego zaufanie. Patrick je otrzymał
właściwie na tak zwany „kredyt”. Opiekował się jego bratem, musiał w końcu mu
choć trochę zaufać, żeby móc spokojnie funkcjonować i nie przebywać tu non
stop, kontrolując wszystko i wszystkich. – Widzę, że przyprowadziłeś psa… - dodał,
kiedy zwierzak skakał radośnie dookoła niewzruszonego Gitarzysty. Bill skinął
tylko głową, nie mogąc oderwać wzroku od swojego bliźniaka. Nie mógł uwierzyć,
że potrafi być taki obojętny, zimny. Jego spojrzenie nie zawierało w sobie
żadnych emocji. To było nie do zniesienia. – Cóż… zostawię was.
-
Patrick… - Zatrzymał go pod wpływem chwili, chwytając za ramię. – Mówił coś? – zapytał
z rozpaczą spoglądając na młodego mężczyznę. Nie musiał mu odpowiadać, wyraz
jego twarzy był jednoznaczny.
-
Przykro mi.
-
W porządku, dzięki… - mruknął, pozwalając opiekunowi odejść. Sam zaś odwrócił
się w kierunku Toma, który nawet o milimetr nie ruszył się ze swojego miejsca.
Westchnął głęboko, ze smutkiem
patrząc na szczęśliwego Cappera, który nie uzyskał nawet odrobiny
zainteresowania ze strony swojego pana. Podziwiał go, że mimo tego, potrafił
nadal się cieszyć. Dla Billa to był kolejny rozczarowujący widok zapisujący się
na jego cierpiącej duszy. Rodził w nim złość. Na brata, na lekarzy, na samego
siebie, na cały świat. Bezradność rozdzierała go od środka i to w najgorszy z
możliwych sposobów.
Zaciskając
zęby, żwawo podszedł do brata by złapać go mocno pod ramię.
-
Siadaj – polecił ostro, niemal popychając go na ławkę. – I patrz na mnie. Do
cholery, patrz.
Mimo że te oczy nie należały już
do Toma. Mimo że mroziły jego serce. Mimo że bolała go każda część ciała, gdy
jego bliźniak wykonywał wszystkie rozkazy, jak robot. Bez uczuć, bez emocji.
Mimo tego wszystkiego zmuszał się, by na niego patrzeć. To było jedyne, co mógł
teraz robić. Uporczywie wpatrywać się w bliźniacze a jednocześnie tak obce
sobie oczy i mieć nadzieję, że na nowo ujrzy w nich życie. Że sam je w nim odrodzi.
***
*Jest
to rzeczywista nazwa jednego ze szpitali psychiatrycznych w Los Angeles.
Niemniej, w tym opowiadaniu wszystko co zostanie z nim powiązane będzie jedynie
fikcja literacka, która może odbiegać znacznie od rzeczywistych norm.
Odpowiedzi na Wasze komentarze znajdziecie pod poprzednim postem, pod Waszymi opiniami.
Ach... Chyba nie powinnam jednak czytać tego przed snem. Od pierwszego słowa, aż do ostatniej kropki byłam zapatrzona w ekran jak zaczarowana, a serce nadal mi wali jak szalone. Momentami czułam jak żal zaciska mi krtań, a skurcze w brzuchu uświadamiały jak bardzo przeżywam to, co dzieje się z młodszym Kaulitzem.
OdpowiedzUsuńUwielbiam opowiadania o Billu. A zwłaszcza smutne, emocjonalne opowiadania o Billu. To trafiło w moje gusta bezbłędnie... Jestem oczarowana i cóż, chcę więcej.
O Boże, wytrwałam do końca. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak ciężko jest czytać osobie, która nie ma okularów, choć powinna je mieć, a do tego ma załzawione oczy!? Nie wierzę, dawno nie ryczałam czytając FFTH... albo nigdy? No, niemniej jednak, mega mnie to ruszyło. A sądziłam, że to ja mam krytyczną fabułę. Żeśmy się dobrały, cholerka. Ciężko mi się było skupić, te uczucia były zbyt realne. Za bardzo mnie uderzały w czułe punkty i... wspomnienia. Pamiętaj jednak o tym, by dobrze umieszczać przecinki, i jeśli nawet piszesz o wspomnieniach, formułuj zdania tak, by nadal były w czasie przeszłym, a nie teraźniejszym, rzuca się w oczy, jak i jedna mała drobna literówka, bo na końcu zamieniłaś litery A i E :)
OdpowiedzUsuńPoza tymi małymi docinkami (konstruktywna krytyka nie boli ♥), spisałaś się świetnie, i nie bój się pisać tego opowiadania, bo jest jednym z najlepszych.
Ka... Matko. Szokujesz mnie... Przepraszam, ale muszę pozbierać myśli. Wrócę, obiecuje, że wrócę. Dziś wieczorem, z pełnym komentarzem...
OdpowiedzUsuńPrzepraszam.
Tak wiem, miałam wrócić. I wracałam z dwoma komentarzami, które się nie dodały... I stwierdziłam, że trzeci raz męczyć się nie będę. Natomiast doszłam do wniosku, że ten komentarz zarówno dla mnie jak i dla Ciebie jest ważny. Ale przysięgam Ka, jeżeli on znów się nie doda to chyba stracę cierpliwość!
OdpowiedzUsuńTak jak wspomniałam, szokujesz mnie. Sądzę, że jest to chyba najbardziej dojrzałe opowiadanie, które zaczęłaś tworzyć. Co nie zmienia faktu, że poprzednie mi się nie podobają ;).
Zarówno u Feeling jak i u Ciebie po raz pierwszy spotkałam się z takimi rodzajami fabuły i akcji. Zabójstwo, załamany Bill obwiniający się za wszystko, tak naprawdę osamotniony i obdarty ze swojej siły i pewności, którą był Tom. Wszyscy wiemy jaka więź emocjonalna i psychiczna wiąże bliźniaków, więc sądzę, że z owej sytuacji tylko oni dwaj są wstanie wyciągnąć siebie wzajemnie z tego koszmaru. Ale pojawia się problem, bo tylko jeden z nich może tego dokonać. Tylko jeden z nich wciąż walczy, ze sobą, swoją psychiką, wspomnieniami. I musi robić to podwójnie. Za własną osobę jak i za brata, który nie jest w stanie zrobić ze sobą cokolwiek.
Wzrusza mnie ta historia. I powiem Ci, że z każdą przeczytaną linijką zastanawiam się co tak naprawdę powinnam umieścić w komentarzu. Mam pełno mieszanych uczuć, mętlik w głowie co utrudnia mi dodatkowo sformułowanie chociaż jednego, konkretnego zdania. Dlatego też, siedzę już od 30 min i próbuję napisać cokolwiek, co nie wydawałoby się głupie i bezsensowne. I chyba kiepsko mi to wyszło Ka, za co Cię przepraszam. Wiem, że komentarz nie należy do najlepszych...
Cóż, czekam na ciąg dalszy ;). Weny, buziaki! ;* ;))